środa, 3 października 2012

Poweekendowo

No więc byliśmy w Szczawnicy. Dojechaliśmy w miarę sprawnie, z powrotem mieliśmy małe problemy, ale dało radę. Teraz tylko znaleźć czas i kasę na odstawienie auta do mechanika, bo założenie pokryw plastikowych na silnik i bezpieczniki nie pomogło, nadal zdycha.

Czas to był średni. Miasto piękne, zwłaszcza Szczawnica Górna, urocza zabudowa (z wyjątkiem niszczejących budynków - efektu działań socjalizmu), klimat, a że pogoda była ładna, to było co oglądać.
Zwiedziliśmy wąwóz Homole, Rezerwat Białej Wody, doszliśmy wzdłuż Dunajca tzw. Drogą Pienińską aż na tereny słowackie, wjechaliśmy 4 os. kolejką na Palenicę, zahaczyliśmy o Jaworki i Szczakową, szlak wzdłuż Grajcarka zdeptaliśmy doszczętnie. :)

Problemy generalnie były trzy:

- Daniel źle tam spał, wiercił się, rzucał, popłakiwał przez sen, nawet na hydroksyzynie. Nie wiem jak by było bez niej, bałam się sprawdzać, obawiam się, że dużo gorzej. Niby mówił, że "MAMI GOMEK" i że "ŁANY GOMEK", fajnie się bawił, wędrował między pokojem naszym i dziadków, testował wytrzymałość telewizorów, radia, podobało mu się kąpanie w brodziku itd. A jednak nie było to jego miejsce.
Moje też nie, spałam niemal tak źle jak on. Mimo prochów. 

- Nie jadł. W ogóle. Jeśli to co było do tej pory było problemem, to teraz zaliczyliśmy koszmar. W piątek nie jadł nic przez cały dzień, aż do wieczora, kiedy to zjadł pół banana i pół parówki. W sobotę odmówił mleka na dzień dobry i nie jadł nic kompletnie, z wyjątkiem gumy maoam. W niedzielę zjadł pół herbatnika i znowu odmówił mleka w dzień. Na kolację zjadł dosłownie trzy malutkie kęsy pieroga. W poniedziałek udało mi się wcisnąć w niego trzy gryzy kanapki rano, cztery gryzy słowackiego naleśnika w południe (i tak się tym najadł, że zasnął mi na rękach w drodze powrotnej), a potem jedną  ósemkę pieczonego mini ziemniaka. Kolacja to 1/4 parówki.
W domu chociaż zapija to mlekiem z dodatkiem kaszy, czasem i 4 butlami na dzień. Daje mu to kalorie, witaminy, utrzymanie wagi i chociaż na chwilę pełny brzuszek. Tam wypijał kaszę tylko przez sen, w nocy. I to nawet nie sam wołał o nią, a ja mu wciskałam, gdy się wiercił.
Z piciem też mieliśmy tam problem, 125ml na raz to wszystko co wciągnął i to tylko trzy razy. Pił łykami, trochę wody, trochę soku, minimalne ilości.
I brałabym to za przypadek może... gdyby nie fakt, że po powrocie do domu wczoraj zjadł całą kromkę (taką kwadratową, z foremki) chleba graham i zagryzł to jeszcze parówką (całą!), po czym zażyczył sobie jeszcze mleko. A wszystko to od 19ej do 20ej, po czym o 21ej do poduszki wypił kolejną flachę zagęszczonego mleka. Aaaa i jeszcze wychlał dwie flachy wody, w sumie pół litra.

- Nosił się non stop. Praktycznie 90% czasu był na moich rękach. Nie będę tu nawet mówić jak to się odbiło na moim nosie... Na Homolach nie zszedł ze mnie wcale. Na Białej Wodzie szedł trochę w drodze powrotnej. Po mieście od czasu do czasu, gdy trafiał nam się jakiś mostek, albo coś równie atrakcyjnego, chciał zejść z rąk, a potem znowu na nie wracał. Kręgosłup ledwie mi zipie, aż nabawiłam się skurczy w prawym udzie, promieniujących do pośladka i kolana, jak po znieczuleniu podpajęczynówkowym do CC.

Same atrakcje, jednym słowem. 
Gdyby nie widoki i pogoda, orzekłabym ten długi weekend mocno nieudanym.
A tak trochę mam rekompensaty...

Tyle na dziś, bo coś mnie dopadło na deser wczoraj i mam zawroty głowy.
Ahoj!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz